czwartek, 25 grudnia 2008

Merry Little Christmas

Przygotowania

Nasze Święta spędzamy w Turynie skromnie, ale radośnie. Z pewnością są jedyne w swoim rodzaju i będziemy je długo wspominać. Rozłąka z Matecznikiem wzmaga w nas poczucie tożsamości i zrobiliśmy co tylko możliwe, by urządzić sobie Święta po polsku.

Przygotowania zaczęły się z początkiem Adwentu, gdy odwiedziliśmy sklep z drobiazgami po cenie wielokrotności 0,85€. Julia udekorowała nasz pokój stroikiem, girlandą korali i sznurami gwiazdek. Ja zacząłem ćwiczyć kolędy. Raz udało mi się nawet czysto zaśpiewać jedną.

Gdy przychodzi do spraw kulinarnych potrafimy długo dyskutować nad właściwymi sposobami przyrządzania potraw. Tym razem jednak nie mieliśmy czasu na słodkie przekomarzanie się, bo musieliśmy mieć na względzie inną rzecz. Signora Anna tradycyjnie już przygotowała nam wspólne jedzenie. Oświadczyła to tonem zwiastującym burzę: "we wtorek kuchnia jest zamknięta i nie chcę, żeby ktokolwiek mi przeszkadzał". Wspólnie stwierdziliśmy, że dobry humor naszej landlady skończył się w listopadzie, po tym jak każdy z nas oberwał serią ochrzanów. Postanowiliśmy się tym nie zrażać, a mi udało się uodpornić na jej kąśliwe uwagi.

Dwa dni przed wigilią upiekliśmy lukrowane pierniczki wg receptury Mamy Julii. Wzbudziły sensację wśród domowników przykładnym smakiem i ciekawymi kształtami. Turcy ułożyli z nich swoją flagę.

Dzień później przyszedł czas na główną część kulinarnych zmagań. W tłocznej kuchni po długim posiedzeniu wyszły spod naszych rąk prawdziwe cuda, zwłaszcza biorąc pod uwagę tutejsze możliwości zaopatrzeniowe. Nie udało nam się znaleźć maku, buraków ani kiszonej kapusty. Niezrażeni tym zrobiliśmy pierogi ruskie na lokalnym, przypominającym twaróg, serze o nazwie ricotta. Rozwałkowanie ciasta na włoskiej mące było nie lada wyzwaniem - jakbym nie wałkował i tak wychodziła pizza.

Równocześnie w kuchni urzędowali Agrentyńczyk Emilio oraz Turcy, którzy razem przygotowali tradycyjne danie kuchni południowoamerykańskiej - empanadas. Ku naszemu zdumieniu ulepili wielkie pierogi, bliźniaczo podobne do naszych, za to z mięsnym nadzieniem. Upieczone w piekarniku (bez gotowania) zjedliśmy na kolację. Jul węszy tutaj zbieżność z litewskim pirogiem (kołdunem?).

Edit Jul: Ja tu wietrzę nawet teorię spiskową, bo piróg z identycznego ciasta jadłyśmy z Malw u litewskich Karaimów w Trokach. Co prawda farsz był inny, bo zamiast mielonego mięsa z warzywami Karaimowie używali kawałków kurczaka i cebuli, ale podobieństwo obu potraw jest zastanawiające. Możliwe, że wszystko wzięło się od Arabów, bo obie nacje miały z nimi styczność - Karaimowie to lud znad Morza Czarnego, a Iberowie to wiadomo.

Przygotowania uwieńczyliśmy upieczeniem ciasta gruszkowo-imbirowego. Trochę było obaw o jego losy, bo to pierwszy raz. Po upieczeniu zaś obawialiśmy się, czy przetrwa do Wigilii, bo mnóstwo osób się na nie rzuciło :) Nastawiliśmy też suszone owoce do kompotu.

Dziękujemy Tomkowi za pomoc w kuchni. Byłeś nieoceniony.

Wigilia

"Wieczerza" miała się zacząć o 20, jak wszystkie nasze wspólne kolacjowania. Sporo gwiazd puszczało już do nas oko, a rodziny w Polsce już dawno przeszły do kaw i rozpakowywania prezentów. W pośpiechu zostaliśmy zapędzeni o umówionym czasie. Czekanie trochę się przedłużyło i jakoś naturalnie pojawił się opłatek, którym podzieliliśmy się ze sobą i studencką częścią mieszkańców. Początkowo baliśmy się narzucania naszych tradycji, zwłaszcza Turkom, ale Ci okazali się bardzo ciekawi i chętnie słuchali opowieści wigilijnych.

Grzesiu, dziękujemy za opłatek. To bardzo udany prezent. Dostarczył nam wielu wzruszeń.

Ponad godzinę czekaliśmy na spóźnioną rodzinę signory. Podsmażone pierogi i gorący kompot pozwoliły przetrwać do czasu, gdy signora przyniosła primo. Okazało się, że robienie wieczerzy konkurencyjnej do oficjalnej kończy się burczeniem i obmawianiem za plecami, ale nie będziemy się na okrągło żalić i po prostu polecimy przyszłym Erasmusom Sponda Verde.

Gwiazdka przyniosła nam prezenty. Znaleźliśmy pod choinką czekoladowe jajka z zabawką w środku w plastikowej kapsule. Obudziły się w nas dzieci.

Później wybraliśmy się wspólnie na pasterkę. Poszliśmy wszyscy, nawet Turcy, niepewni, czy w ogóle mogą uczesniczyć we Mszy. Różnic pomiędzy tutejszą a naszą jest dość dużo. Od 23 trwa wspólna modlitwa, która jak dla mnie wyglądała na brewiarzową (w rozpiskach, które dostaliśmy nie było pieśni Maryi ani Zachariasza, ale czy to jest wymóg?). O północy zaś zaczęła się bardzo pompatyczna i przekoloryzowana Msza. Trochę wstyd mi było za pokazówkę odstawioną przy przesterowanym mikrofonie. Ale gdy usłyszałem, że Credo zamieniło się w pieśń z refrenem "Credo, credo, credo, amen!" to załamałem ręce. Niestety, jeżeli Włosi mają własne kolędy, to unikają ich, preferując własne aranżacje amerykańskich świątecznych piosenek musicalowych. Było też Jingle Bells. Stille Nacht też ma swój włoski odpowiednik, o zgrozo, przearanżowany. Turkom się mimo wszystko podobało ze względu na egzotykę.

Dzisiejszemu przebudzeniu towarzyszyła niespodzianka. Spadł piękny, puszysty śnieg.

Przepisy

Tak minęła nam Wigilia. Z chęcią podzielimy się z czytelnikami przepisami, które można wykonać we włoskich realiach.

Pierniczki wg Mamy Julii

  • 1 kg mąki
  • 1 szklanka cukru
  • 1 kostka margaryny/ masła (schłodzone, zetrzeć na tarce)
  • 6 czubatych łyżek miodu
  • 1 łyżka kakao
  • 2 jaja
  • 1 przyprawa do pierników 20 g (albo cynamon, imbir, goździki i gałka muszkatołowa)
  • 1 łyżka sody oczyszczonej (ew. proszku do pieczenia)
  • szczypta soli

Ciasto zagnieść i na godzinę włożyć do lodówki. Po ochłodzeniu leciutko obsypać mąką, rozwałkować na grubość ok. 0,5 cm i wyciąć kształty. Układać na wsmarowanej tłuszczem blaszce, dużej i płaskiej. Temp. 170 C, piec ok. 10 min. Po wystygnięciu powlec lukrem.

LUKIER

200 g przesianego cukru pudru, 1 surowe białko, pół łyż. kwasku cytrynowego/sok z cytryny. Ucierać (można mikserem) przez 15 min. Można poszaleć z kolorami - po dodaniu kakao lukier będzie brązowy, sok z wiśni nada kolor czerwony itd.

Ciasto gruszkowo-imbirowe

Pyszne, przepis znaleźliśmy na stronie Kwestia Smaku, gdzie można znaleźć sporo dobrych przepisów opartych o składniki, o które trudno w Polsce, a łatwo tutaj. Stamtąd pochodzi też przepis na pierogi ruskie (jedyna nasza zmiana toricotta zamiast białego sera).

Turyzm - Wjazd na Supergę cz. 2

Góra, na której znajduje się Superga, porośnięta jest gęstym lasem. Utworzono tam nawet park krajobrazowy i w połowie trasy kolejki zorganizowano przystanek dla miłośników trekingu. Stromo jest niemożebnie, a w okolicy łasice i inne niedźwiedzie. Wyżej już tylko parking i kawiarenki.

Mało eksponowane zaplecze bazyliki. Mieści się tam sporej wielkości klasztor, w którym został jeden tylko zakonnik. Budynek powoli popada w ruinę i nie pomagają mu nawet turystycznie atrakcyjne grobowce Sabaudów. Natomiast powoli remontowane jest wnętrze bazyliki. W bileterni udało nam się kupić kartki wydrukowane w latach 70. Liczne są też pamiątki po piłkarzach AC Torino, których samolot rozbił się o wzgórze w 1949 roku z powodu gęstej mgły. Byli młodzi, zdolni i przystojni, tak więc Turyn do tej pory nie może się pogodzić z ich stratą.

Alpejskie widoki zza i spoza drzew.

Uroki drogi powrotnej = obolałe stopy i pojękiwania ;)

Turyzm - Wjazd na Supergę cz. 1

Relacja z naszego wjazdu na Supergę. To druga wyprawa Janisława, ale pierwsza Jula. Na początek pomarańcze w grudniu - żeby nie było, że koloryzujemy ;)

Przyjemny spacer nad brzegiem Po. Im dalej na północ, tym więcej chaszczy zamieszkałych przez dzikie ptactwo.

Wielu Włochów spędza weekendy aktywnie - parki są zatłoczone spacerowiczami i rowerzystami. Widać ktoś postanowił uświetnić miłośników 2 kółek (Janisław nadal się do nich zalicza).

Okolice Turynu nie obfitują w palmy, lecz mini dworzec zębatej kolejki należy do wyjątków. Prawie jak słoneczna Kalifornia ;) W budynku kawiarenka stylizowana na lata 20 i małe muzeum.

Takie cudo wiozło nas na górę. Tabor jest zróżnicowany kolorystycznie, ale drewniane wnętrze zawsze zachwyca. Ponieważ kąt podjazdu jest duży, siedzenia mają silne wgłębienia, coby z nich nie spadać. Wyposażenie oryginalne i działające (!) Podróż zajmuje ok. 15 min, kolejka odjeżdża o pełnej godzinie.

Turyzm - Alba pozasklepowa

Piazza Risorgimento to główny plac miasta - stoją przy nim katedra i 3 z 13 wież. Odchodzi z niego wiele przeuroczych uliczek, w których z przyjemnością pobłądziliśmy. Mieszkańcy miasta zaskoczyli nas swoją serdecznością i gotowością do pomocy. I nikt się brzydko nie śmiał, kiedy robiłam błędy po włosku (mieszkańcy Turynu się zupełnie nie krępują). Atmosfera miasteczka jest bardzo zrelaksowana, chciałabym tam kiedyś wrócić latem, bo w okolicy jest do obejrzenia kilka zamków znanych z produkcji wina.

Casa Fontana, na której zachował się średniowieczny ornament z terakoty. Przedstawia świętujących tancerzy i muzyków.

Gdzieniegdzie "sztuka" siedzi i myśli nad sensem istnienia.

Pierwszy i jedyny bałwan tej zimy. Za to rozczuliło nas ostatnio, ze włoskie dzieci też grają w papier i nożyce.

Turyzm - Alba w truflowym klimacie

Przygotowania do świąt mieliśmy dosyć burzliwe (o czym w kolejnych postach), lecz nareszcie mamy czas na uzupełnienie bloga. Miast oddawać się słodkiemu lenistwu wracami myślami do Alby. To urocze miasteczko na południowy wschód od Turynu. Ponieważ nie ma bezpośredniego połączenia kolejowego, podróż trwa ok. 1,5 h, ale jest dość wygodna (część druga szybkim szynobusem). Poza tym mieliśmy bardzo miłe towarzystwo w osobie naszego irlandzkiego kolegi. Albę otaczają malownicze wzgórza o nazwie Langhe, które widzieliśmy w całości pokryte śniegiem. W sezonie uprawiane są na nich winorośle, jakoże miasteczko jest stolicą wina i trufli. W październiku odbywał się nawet truflowy festiwal o międzynarodowej sławie, ale się na niego spóźniliśmy. Miasteczko ma 1 główną ulicę, corso Cavour, która mu w zupełności wystarcza. Zaszokowała nas obecność butików Chanel, Dolce&Gabbana etc., ponieważ takiego wyboru nie ma w Turynie, który ma ponad 1 mln mieszkańców, a nie 30 tys.. W centrum zachowały się średniowieczne budynki i zaobserwowaliśmy bardzo ciekawy patent fortyfikacyjny - rodziny możnych mieszkały w wysokich wieżach :) Jest ich w sumie 13, wszystkie w prywatnych rękach, więc nie można ich zwiedzać. Jeśli należą do któregoś ze sklepów to parter przeważnie wyremontowany jest w stylu epoki (zarówno wewnątrz, jak i na zewnątrz). Informacja turystyczna z bardzo kompetentną obsługą mieści się na placu katedralnym. Dowiedzieliśmy się w niej m.in. o istnieniu muzeum czekolady w fabryce Ferrero (byliśmy, zwiedziliśmy, zjedliśmy, ale tylko po czekoladce). Poza tym pouprawialiśmy window shopping, czego dowód poniżej.

Zawrotne ceny trufli przebił zagadkowy sklep, w którym słoje z grzybami stały pośród mnogości książek - nie mogliśmy się zdecydować, czy to księgarnia, czy spożywczy. Turyn jest oczywiście stolicą fijata, ale i tutaj dostrzegliśmy gadżety. Oprócz kury można dostać m.in. rodzinę z lat 50 na pikniku z nowym Fiatem albo Bardot szalejącą na Vespie. Firmowe czekoladki nie wyglądały już tak kusząco.

Jedzenie zawsze estetyczne. Kusi nawet najpospolitszy warzywniak.

W Albie mnóstwo jest sklepów z zabawkami. Celowo nie piszę "dla dzieci", bo niektóre są konstrukcyjnie zbyt wyrafinowane jak na gusta pozainżynierskie :P W repertuarze - ruchomy cyrk, bolidy, lodowisko, wyścigi konne, sala taneczna, karuzela i loty balonowe. Cacuszka.

Sklep z pralinami zupełnie mnie rozczulił, zwłaszcza te obrzydliwie urocze prosiaczki (Janisław uważa, że tylko obrzydliwe). Ambicją naszego życia będzie spróbowanie wszystkich rodzajów czekoladek :)

A tutaj my :) (Jul się chwali nowym płaszczem ;)

piątek, 19 grudnia 2008

Po rowerze

No i skończyło się moje rowerowanie. Przednia dętka wybuchła uwalniając spektakularny dymek. Rower pozostawiłem tam gdzie się rozpadł. Parę minut się zastanawiałem, czy bardziej opłaca mi się go zabrać ze sobą i spróbować sprzedać w częściach lub całości. Raczej nie, bo trzebaby kupić nowe opony i dętki. Ale po co kupować nowe opony i dętki do starych, niewymiarowych, zardzewiałych obręczy - toż to tylko po allegro szukać. Ale po cóż kupować nowe obręcze do podrdzewiałej ramy. Mógłbym liczyć na to, że w Turynie są chomiki-pracusie, którzy by znaleźli dlań nowe życie, ale czy to możliwe bez socjaldemokracji? Pozostawiłem go na pastwę złomiarzy z łezką w oku, gdyż był mi wiernym towarzyszem.

A oto jedyne zdjęcia jakie mu zrobiłem:

wtorek, 9 grudnia 2008

Włoskie drogi albo rowerem po Turynie

Drogi w Turynie są dwojakiego rodzaju: corso i via. Pierwsze to szerokie, trójdzielne drogi o jakich nie śniło się polskim drogowcom. Stanowią one szkielet miasta, bo to nimi odbywa się większość ruchu. Większe od nich są tylko autostrady.

Corso składa się z trzech części. Środkowa służy do szybkiej jazdy - przeważnie rowerzyści mają na nią zakaz wjazdu. Również światła w całym mieście są tak zsynchronizowane, aby umożliwić płynny ruch przez środkową sekcję. Zielona fala dość dobrze się spisuje nawet w chwilach dużego natężenia ruchu. Czasami również ze środkowej sekcji nie można bezpośrednio skręcać w boczne ulice; trzeba wcześniej zjechać na boczną sekcję. Tak wygląda przekrój przez największe corso, np. Stati Uniti albo Unione Sovietica.

Pominąłem na tym szkicu tory tramwajowe, które przeważnie przylegają do corso. Nie potrafiłem wybrać reprezentatywnego układu (Bogut wybrałby najciekwszy). Większość corso nie jest tak szeroka - w środkowej sekcji jest tylko po jednym pasie ruchu w każdą stronę. Niemniej jednak w bocznych sekcjach prawie zawsze można zaparkować po obu stronach pasa.

Mniejsze uliczki zwą się via. Sporadycznie są dwukierunkowe. Przeważnie wyglądają tak jak boczna sekcja corso - parking po obu stronach, jeden lub dwa pasy w tym samym kierunku.

Mnogość uliczek jednokierunkowych należałoby umiejętnie zasygnalizować. Muszę przyznać, że sposób sygnalizacji wprawił mnie w zakłopotanie. Nie widziałem we Włoszech znajomych znaków drogowych C-2 i C-4, znanych mi od czasów wyrabiania karty rowerowej. Tu zlały się w jedno z odpowiednio C-1 i C-3.

Jak się później okazało, to najmniejsza z niedogodności. Jeżdżąc po Turynie (czy możemy to uogólnić?) trzeba mieć oczy dookoła głowy. Gdy włącza się zielone, trzeba przepuścić samochody, które przejechały na jasnoróżowym (tu jest taka kombinacja ;). Pieszych należy omijać z daleka. Grupą uczestników ruchu najbardziej szaloną, fantazyjną, nierozważną i romantyczną są rowerzyści. Nigdy, ale to nigdy nie widziałem, żeby rowerzysta zatrzymał się na czerwonym świetle. Zawsze przejedzie linię stopu, popatrzy czy nic nie jedzie i dalejże przez skrzyżowanie. Niezależnie od stanu technicznego roweru, własnej sprawności fizycznej etc. Rowerzyści lubią również jechać pod prąd ścieżkami dla nich przeznaczonymi, ale to chyba międzynarodowa przypadłość - patrz ul. Kopernika w Krakowie. Najpiękniejsi są zaś Ci z parasolką trzymaną w dłoni. Przecież i tak nie sygnalizują zamiaru skrętu. Mam wrażenie, że moja względnie poprawna jazda jest widoczna z daleka i świadczy o pochodzeniu bardziej wyraźnie niż paszport.

Parkingi, jak już odczytaliśmy ze szkiców, są w Turynie wszędzie tam, gdzie są drogi. Kierowców to rozpuszcza jak dziadowski bicz. Często przy rzędzie zaparkowanych samochodów ustawia się drugi sznur aut - tylko na minutkę. Światła awaryjne usprawiedliwiają wszystko i wszędzie. Gdy zaś mamy ochotę na dłuższy postój, a w zasięgu 20m nie widać miejsca do parkowania, to stawiamy auto pomiędzy pasami ruchu, na podwójnej ciągłej. Miejsca do parkowania oznaczone są pomarańczowymi albo niebieskimi liniami. Nie rozgryzłem jeszcze czym się różnią. Najpiękniejsze są momenty, gdy odkrywam samochody zaparkowane w miejscach, do których fantazję trzeba mieć naprawdę ułańską. A oto parę przykładów widzianych prawie codziennie.

Oto fragment skrzyżowania dwóch ważnych corso. Jedziemy boczną sekcją, przed nami skrzyżowanie z sygnalizacją świetlną. Nasza sekcja się zwęża, żeby zrobić miejsce na wejście do metra. Jednocześnie kończą się miejsca parkingowe. Po prawej jest piekarnia, do której chcemy wyładować chleb.

Gdzie parkujemy?

Oczywiście najbliżej.

Corso wchodzi w specyficzne rondo. Składa się z dwóch koncentrycznych pasów ruchu okrężnego. Środkowa sekcja nas nie interesuje w tym momencie, bo przejeżdża spokojnie przez środek. Zewnętrzną sekcję oplatają tory tramwajowe. Kierowcy z zewnętrznych sekcji wykazują się sporą inwencją w parkowaniu. Gdzie Ty byś postawił swą macchinę?

Poprawne odpowiedzi są trzy:

  1. Tuż przed ciasnym skrętem w prawo, zasłaniając światła.
  2. Tuż za ciasnym skrętem, sprawiając niespodziankę i zmuszając innych do szybkiego wciśnięcia się pomiędzy zaparkowany wóz, a potencjalny tramwaj.
  3. Na kolejnych światłach, uniemożliwiając skręt w prawo na zielonej strzałce.

Trzeba zaznaczyć, iż mimo tych gorzkich słów krytyki, jazda rowerem po włoskim mieście może być całkiem przyjemna. W Polsce ulice są wąskie, więc niektórzy kierowcy potrafią być agresywni, a najłatwiej przelać nienawiść na rowerzystę, bo ma 50cm szerokości. Tutaj wszyscy przywykli do nonszalancji współuczestników ruchu drogowego, a grzeszki popełniane przez rowerzystów wydają się być śmiesznie małe w porównaniu z samochodowymi.

Turyzm - Genua podróżnicza

Grzesiu, mówisz masz ;) Dziś będzie o Kolumbie i portowej świetności miasta. Zacznijmy jednak od dworca Principe (głównego), który posiada tablicę z rozkładem uderzająco podobną do wrocławskiej :P

Myśleliśmy, że to takie wyjątkowe we Włoszech, ale dworzec Santa Maria Novella we Florencji ma taką samą...

Genua leży nad malowniczą (niegdyś) zatoką i rozciąga się na ponad 35 km. Stary Port został przekształcony w część rozrywkową - pełno tu jachtów, wodnych kawiarni, wesołomiasteczkowych urządzeń i turystów oczekujących na wejście do supernowoczesnego akwarium (na zdjęciu widoczna jest kopuła stanowiąca jego część - biosferę). Nieco dalej, w Nowym Porcie, stoi zwielokrotniony żuraw, który wygląda jak ogromna biała ośmiornica do góry mackami (na szczęście bez przyssawek). Podobno do dziś jest to najważniejszy włoski port, choć większość rejsów transatlantyckich rozpoczyna się w Neapolu.

Tuż przy dworcu głównym, na Piazza Aquaverde, znajduje się pomnik niejakiego Cristoforo Colombo podpisany jakimś odpowiednikiem zwrotu "wdzięczni rodacy". Problem w tym, że Kolumb tylko "prawdopodobnie" urodził się w Genui, a był przecież naturalizowanym Hiszpanem. Poza tym wygląda uroczo wśród muszelek i chyba tylko one odróżniają go od wizerunków Kopernika. Drzewa, które otaczają pomnik, pełne są wieczorami ptasich świergotów.

Wchodzimy w Il Piano di Sant'Andrea, najstarszy skrawek miasta. Poniżej "Dom Kolumba" przy Piazza Dante mieszczący muzeum związane z osobą wielkiego podróżnika. Widać, że ostatni generalny remont odbył się tu w XVII wieku.

Dzięki naszemu prześwietnemu przewodnikowi wiemy, iż to krużganek św. Andrzeja, ostatek XII-wiecznego klasztoru benedyktynek, który zlikwidowany został chyba za czasów napoleońskich. Na tabliczkach turystycznych wykazano podobieństwo krużganku do budowli z czasów rzymskich :P Podobno w Genui mnóstwo jest antycznych pozostałości, ale udało nam się znaleźć jedynie wspaniałą kolekcję rzymskich (i nie tylko) monet w Palazzo Rosso.

Porta Soprana, zwana również Porta di Sant'Andrea - średniowieczna brama miejska z 2 wieżami. Genueńczycy bardzo dbają o Il Piano di Sant'Andrea (XII-wieczną bramą, "Dom Kolumba", krużganek), ponieważ część tego typu zabytków zmuszeni byli wyburzyć w XIX i XX wieku z powodów praktycznych (miasto szybko się rozbudowywało).

Przedostatnie spojrzenie na malownicze uliczki.

środa, 3 grudnia 2008

Turyzm - Genua idyllicznie

Naszą listopadową podróż do Genui uprzyjemnili nam pewni świeżo zaręczeni (pozdrawiamy!) Liguria różni się od Piemontu diametralnie. Wystarczy powiedzieć, że w ciągu 2 h jazdy pociągiem temperatura wzrosła z 14 do 22 stopni, a ostatkiem sił zielone drzewa w okazałe palmy i drzewa, wśród których uparcie świergoliły ptaki. Śladów Shelley'a i Byrona brakło, jednak zupełnie nieoczekiwanie trafił się Paganini. Ale po kolei.

Genua to miasto o wyraźnie średniowiecznych cechach - uliczki ma bardzo wąskie, strome, kręte, źle oświetlone. W nocy w niektórych panuje zupełny mrok. W dodatku jest miastem portowym, a przy tak urbanistycznie sprzyjających warunkach mordobicia musiały/muszą być na porządku dziennym. Kamienice mają często 4 wysokie piętra, a wydają się jeszcze wyższe niż w rzeczywistości. Doświadczenie bliskie niekiedy niemieckim filmom ekspresjonistycznym. Na szczęście feria barw niweczy takie ponure rozważania. Poza tym stale miałam wrażenie, że wszystkiego było za dużo - szyldów, kwiatów, przybudówek, schodów czy okien (jeden z reklamowych kiczyków do podziwiania poniżej). Wspaniały włoski chaos, który wreszcie znalazł swoje odzwierciedlenie w rzeczywistości miejskiej. Symetryczne ulice Turynu zupełnie do mentalności jego mieszkańców nie pasują.

Genova ma w herbie 2 takie gryfy (oczywiście bez kalesonów). Polska nazwa miasta to łaciński relikt, natomiast w języku liguryjskim brzmi zupełnie inaczej. Dialekt to straszna rzecz dla obcokrajowca. Dla przykładu na powitanie musieliśmy się przestawić ze swojskiego już "ciao" na "salve". Turystów sporo, mnóstwo przedstawicieli egzotycznej imigracji, ale w tym wszystkim jakoś gwarno i przyjemnie. Wiał łagodny wiatr od morza, w powietrzu czuć było lekki zapach kwiatów - zupełnie, jakbyśmy trafili na ostatni dzień lata. Maleńkie kawiarenki, bajkowe szyldy i światełka po zmroku.

Różnica poziomów między poszczególnymi kamienicami bywa znaczna (jak na zdjęciu). Niektóre schody przypominały drabiny.. W Genui brak ulicznych pijków, ale każdy dziedziniec ma swoją fontannę. Szukaliśmy bez skutku parku, w którym pochowano ofiary dżumy z 1349 roku (zaraza przeszła do Europy z genueńskich kolonii handlowych na Krymie). Dopiero ze szczytu wieży muzealnej zobaczyliśmy, że co prawda powierzchnią odpowiada 2 kamienicom, ale za to jest.. wielopoziomowy. Takie prowincjonalne ogrody Semiramidy :P

Darowaliśmy sobie zwiedzanie Palazzo Reale, bo czekały na nas ciekawsze muzea (o tym w kolejnym poście). Za to wstąpiliśmy na chwilę na dziedziniec pałacowy, by się bliżej zapoznać z posadzką i oczkiem wodnym. Z ogrodu roztaczał się niegdyś przepiękny widok na morze i słynną latarnię morską, jednak dziś wzdłuż całego brzegu biegnie dwupasmówka na filarach. Zasłania wszystko, a samochody okropnie hałasują. Wystarczy jednak schować się w najbliższe uliczki, by znów cieszyć się spokojem.