czwartek, 8 stycznia 2009

Turyzm - Florencja

Oto mały sneak peak do serii postów, którą zapowiadaliśmy już w grudniu :P Opóźnienie spowodowane jest oczywiście koniecznością przetrawienia takie dozy ochów i achów, jakie nam Florencja zafundowała. Spędziliśmy cudowne trzy dni w samym sercu miasta (polecamy hostel armonia). Opowieści trochę będzie, ale na razie nasza niedzielna wyprawa po widoki.

Katedry florenckiej nie trzeba przedstawiać, a tuż obok znajduje się dzwonnica będąca dziełem Giotta. Udostępniono ją do wspinania (10 euro), a napisy przy wejściu kusiły dobrą widocznością. Stwierdziliśmy, że to przesada i ze wzgórza będzie pewnie ładniej. Obrawszy kierunek przypadkowy (przez Ponte Vecchio) szybko zauważyliśmy, że zmiany terenu nam sprzyjają:

Janisław w pewnym momencie musiał się zmienić w popychacza, co mu wyszło na dobre, bo nabraliśmy tempa :P Po drodze minęliśmy (prawdopodobnie) polski kościół, ponieważ w okolicy kręciło się podejrzanie wielu Polaków. Kamieniczki trochę mniej zadbane, niż w centrum, ale o wiele bardziej malownicze. Wszędzie rozbuchana zieleń, pnącza, jabłonki i różane ogrody, kiczowate rzeźby świętych i przerdzewiałe bramy. Na szczycie zachciało nam się zwiedzić Forte de Belvedere, ale był zamknięty. Wzdłuż szczytu ciągnął się mur, więc poszliśmy za nim w stronę tarasu widokowego. Mur wysoki i kusił - Janisław oczywiście podsadzał, ale i tak nadszczerbnęłam sobie płaszcz. Tajemniczy ogród wart był jednak wszystkiego. Teren przy bliższym oglądzie wyglądał na rozparcelowany i prywatny, bo trochę dalej w lewo pojawiły się małe ogródki i szklarnie. Wolałam się skupić na gaju oliwnym:

Trasa między Porta S. Giorgio a Porta S. Niccolo należy do dość ruchliwych i nie ma chodnika. Również na tarasie widokowym pod kościołem S. Miniato al Monte przeważali zmotoryzowani. My wybraliśmy drogę przez stromy i nieco zapuszczony park, który kilka razy przecina jezdnia. Zupełnie zdyszani zdążyliśmy na przepiękny zachód słońca.

Katedra:

Most złotników - tutaj Ponte Vecchio:

Wzgórza za miastem (mój ulubiony widok):

środa, 7 stycznia 2009

Uwięzieni pod śniegiem

Jak donoszą gazety obfite opady śniegu sparaliżowały region. Dostałem nawet okolicznościowego maila od rektora, który odwoływał zajęcia.

Takiego śniegu nie było w Turynie od 20 lat - dowiedziałem się tego dopiero na uczelni, od mojego prowadzącego. Faktycznie, byłem trochę poirytowany ciągłym strzepywaniem śnieżynek z kurtki. 30 cm nieodgarniętego śniegu też bywa czasami uciążliwe. A dla miasta - katastrofa. Nieliczne samochody jakie mijałem poruszały się z prędkością 20km/h i miały kłopoty z ruszeniem na letnich oponach na granitowej jezdni. Dopiero, gdy zobaczyłem, w jaki sposób odśnieża się tu drogi, przeżyłem objawienie. Minęła mnie brygada trzech ogromnych pługów próbujących odśnieżyć corso - każdy trochę w prawo za poprzednim. Po ich przejeździe odśnieżone zostało mniej więcej pół szerokości jezdni. A takich corso w Turynie mnóstwo - każde trójdzielne. Ile to sprzętu trzebaby trzymać w magazynach na taką okoliczność! A wiadomo - w życiu nie jak w elektronice - nie planuje się na worst case, tylko na average case.

Politechnika była dziś opustoszała - przez chwilę myślałem, że to wcale nie jest pierwszy dzień zajęć. Osoby dojeżdżające spoza Turynu nie miały szans dojechać.

Mi zaś przyjemnie się szło, bo ok. 30 z 40 minut trasy można przebyć pod arkadami.

Jutro zrobię parę fot.

wtorek, 6 stycznia 2009

Turyzm - Bardonecchia

"Wybieramy się do Bardonecchi w niedzielę?" zapytał mnie Bekir, melancholijny Turek z Domusa. Mi w to graj: góry, śnieg. Zawsze miałem w sobie coś z Bieszczadersa. A tutaj pod nosem taka zbieżność nazw. Turystyczna mieścina na literę Be nie mogła ujść mojej uwadze.

Tak naprawdę to nazwa wywodzi się od Longobardów, tak jak wiele innych w Lombardii.

Kaplica longobardzka w kościele San'Ambrogio w Mediolanie

Podróż zaczęła się niezbyt fortunnie, bo z pięćdziesięciominutowym opóźnieniem, na szczęście w doborowym towarzystwie. Z Turynu nitka kolejowa biegnie prosto w góry - tam znajdziemy Tunel Frejus łączący Włochy z Francją, oraz miejscowości goszczące zimową olimpiadę. W samej Bardonecchi odbywały się popisy snowboardzistów.

Miasteczko jest wielkości Zagórza. Ludność żyje z turystyki, co widać na każdym kroku. Turystów nie brakuje w każdym sezonie. Dokoła są tylko lód i skały, co doskonale zaspokaja luftlust. Mroźne powietrze wyczyściło nam płuca i napełniło pragnieniem przeżycia przygody.

Po tradycyjnej kawie z wizerunkiem szarotki alpejskiej wykapanej na pianie z cappuchino ruszyliśmy na zwiedzanie. Samo miasteczko obeszliśmy w chwilkę, bo są tam tylko dwa zabytki - wieża obronna na północy oraz kościół.

Nienasyceni wrażeń i wysokogórskich widoków udaliśmy się do Campo Smith. Jest to potężny (w porównaniu ze znanymi mi) wyciąg narciarski. Dookoła kłębiły się setki narciarzy i snowboardzistów. My, zmyleni opowieścią pani w informacji turystycznej, radośnie skorzystaliśmy z wyciągu, bez parapetu, boazerii, ani chociażby badmintonów.

Przerażająco szybki wyciąg krzesełkowy zabrał nas na polanę Pian di Sole w połowie góry o nazwie Colomon. Tam zatęskniłem za nartami najmocniej, widząc tłumy rozradowanych włoskich pasjonatów.

Młode kości pognały nas na jedyną atrakcję w okolicy, do której niepotrzebny był drogi sprzęt. Na południe od Bardonecchi, a na południowy-wschód od Pian di Sole,wznosi się masyw, którego szczyt jest uwieńczony budowlą obronną z XIX zwaną Forte di Bramafan. Trudność oceniłbym na beskidzką. Szlak był nieprzechodzony, więc śnieg zamroził nam nogawki. Za to mieliśmy na wyłączność wspaniałą dziką dolinkę.

Był to jedyny dzień w grudniu, w którym muzeum w forcie miało otworzyć swoje podwoje zwiedzającym. Niestety pocałowaliśmy klamkę.

Jednocześnie przepraszamy za opóźnienia w pisaniu. Sesja nas dopadła. Mamy sporo historii do opowiedzenia i zdjęć do pokazania, zatem czekajcie na świeże notki.

czwartek, 25 grudnia 2008

Merry Little Christmas

Przygotowania

Nasze Święta spędzamy w Turynie skromnie, ale radośnie. Z pewnością są jedyne w swoim rodzaju i będziemy je długo wspominać. Rozłąka z Matecznikiem wzmaga w nas poczucie tożsamości i zrobiliśmy co tylko możliwe, by urządzić sobie Święta po polsku.

Przygotowania zaczęły się z początkiem Adwentu, gdy odwiedziliśmy sklep z drobiazgami po cenie wielokrotności 0,85€. Julia udekorowała nasz pokój stroikiem, girlandą korali i sznurami gwiazdek. Ja zacząłem ćwiczyć kolędy. Raz udało mi się nawet czysto zaśpiewać jedną.

Gdy przychodzi do spraw kulinarnych potrafimy długo dyskutować nad właściwymi sposobami przyrządzania potraw. Tym razem jednak nie mieliśmy czasu na słodkie przekomarzanie się, bo musieliśmy mieć na względzie inną rzecz. Signora Anna tradycyjnie już przygotowała nam wspólne jedzenie. Oświadczyła to tonem zwiastującym burzę: "we wtorek kuchnia jest zamknięta i nie chcę, żeby ktokolwiek mi przeszkadzał". Wspólnie stwierdziliśmy, że dobry humor naszej landlady skończył się w listopadzie, po tym jak każdy z nas oberwał serią ochrzanów. Postanowiliśmy się tym nie zrażać, a mi udało się uodpornić na jej kąśliwe uwagi.

Dwa dni przed wigilią upiekliśmy lukrowane pierniczki wg receptury Mamy Julii. Wzbudziły sensację wśród domowników przykładnym smakiem i ciekawymi kształtami. Turcy ułożyli z nich swoją flagę.

Dzień później przyszedł czas na główną część kulinarnych zmagań. W tłocznej kuchni po długim posiedzeniu wyszły spod naszych rąk prawdziwe cuda, zwłaszcza biorąc pod uwagę tutejsze możliwości zaopatrzeniowe. Nie udało nam się znaleźć maku, buraków ani kiszonej kapusty. Niezrażeni tym zrobiliśmy pierogi ruskie na lokalnym, przypominającym twaróg, serze o nazwie ricotta. Rozwałkowanie ciasta na włoskiej mące było nie lada wyzwaniem - jakbym nie wałkował i tak wychodziła pizza.

Równocześnie w kuchni urzędowali Agrentyńczyk Emilio oraz Turcy, którzy razem przygotowali tradycyjne danie kuchni południowoamerykańskiej - empanadas. Ku naszemu zdumieniu ulepili wielkie pierogi, bliźniaczo podobne do naszych, za to z mięsnym nadzieniem. Upieczone w piekarniku (bez gotowania) zjedliśmy na kolację. Jul węszy tutaj zbieżność z litewskim pirogiem (kołdunem?).

Edit Jul: Ja tu wietrzę nawet teorię spiskową, bo piróg z identycznego ciasta jadłyśmy z Malw u litewskich Karaimów w Trokach. Co prawda farsz był inny, bo zamiast mielonego mięsa z warzywami Karaimowie używali kawałków kurczaka i cebuli, ale podobieństwo obu potraw jest zastanawiające. Możliwe, że wszystko wzięło się od Arabów, bo obie nacje miały z nimi styczność - Karaimowie to lud znad Morza Czarnego, a Iberowie to wiadomo.

Przygotowania uwieńczyliśmy upieczeniem ciasta gruszkowo-imbirowego. Trochę było obaw o jego losy, bo to pierwszy raz. Po upieczeniu zaś obawialiśmy się, czy przetrwa do Wigilii, bo mnóstwo osób się na nie rzuciło :) Nastawiliśmy też suszone owoce do kompotu.

Dziękujemy Tomkowi za pomoc w kuchni. Byłeś nieoceniony.

Wigilia

"Wieczerza" miała się zacząć o 20, jak wszystkie nasze wspólne kolacjowania. Sporo gwiazd puszczało już do nas oko, a rodziny w Polsce już dawno przeszły do kaw i rozpakowywania prezentów. W pośpiechu zostaliśmy zapędzeni o umówionym czasie. Czekanie trochę się przedłużyło i jakoś naturalnie pojawił się opłatek, którym podzieliliśmy się ze sobą i studencką częścią mieszkańców. Początkowo baliśmy się narzucania naszych tradycji, zwłaszcza Turkom, ale Ci okazali się bardzo ciekawi i chętnie słuchali opowieści wigilijnych.

Grzesiu, dziękujemy za opłatek. To bardzo udany prezent. Dostarczył nam wielu wzruszeń.

Ponad godzinę czekaliśmy na spóźnioną rodzinę signory. Podsmażone pierogi i gorący kompot pozwoliły przetrwać do czasu, gdy signora przyniosła primo. Okazało się, że robienie wieczerzy konkurencyjnej do oficjalnej kończy się burczeniem i obmawianiem za plecami, ale nie będziemy się na okrągło żalić i po prostu polecimy przyszłym Erasmusom Sponda Verde.

Gwiazdka przyniosła nam prezenty. Znaleźliśmy pod choinką czekoladowe jajka z zabawką w środku w plastikowej kapsule. Obudziły się w nas dzieci.

Później wybraliśmy się wspólnie na pasterkę. Poszliśmy wszyscy, nawet Turcy, niepewni, czy w ogóle mogą uczesniczyć we Mszy. Różnic pomiędzy tutejszą a naszą jest dość dużo. Od 23 trwa wspólna modlitwa, która jak dla mnie wyglądała na brewiarzową (w rozpiskach, które dostaliśmy nie było pieśni Maryi ani Zachariasza, ale czy to jest wymóg?). O północy zaś zaczęła się bardzo pompatyczna i przekoloryzowana Msza. Trochę wstyd mi było za pokazówkę odstawioną przy przesterowanym mikrofonie. Ale gdy usłyszałem, że Credo zamieniło się w pieśń z refrenem "Credo, credo, credo, amen!" to załamałem ręce. Niestety, jeżeli Włosi mają własne kolędy, to unikają ich, preferując własne aranżacje amerykańskich świątecznych piosenek musicalowych. Było też Jingle Bells. Stille Nacht też ma swój włoski odpowiednik, o zgrozo, przearanżowany. Turkom się mimo wszystko podobało ze względu na egzotykę.

Dzisiejszemu przebudzeniu towarzyszyła niespodzianka. Spadł piękny, puszysty śnieg.

Przepisy

Tak minęła nam Wigilia. Z chęcią podzielimy się z czytelnikami przepisami, które można wykonać we włoskich realiach.

Pierniczki wg Mamy Julii

  • 1 kg mąki
  • 1 szklanka cukru
  • 1 kostka margaryny/ masła (schłodzone, zetrzeć na tarce)
  • 6 czubatych łyżek miodu
  • 1 łyżka kakao
  • 2 jaja
  • 1 przyprawa do pierników 20 g (albo cynamon, imbir, goździki i gałka muszkatołowa)
  • 1 łyżka sody oczyszczonej (ew. proszku do pieczenia)
  • szczypta soli

Ciasto zagnieść i na godzinę włożyć do lodówki. Po ochłodzeniu leciutko obsypać mąką, rozwałkować na grubość ok. 0,5 cm i wyciąć kształty. Układać na wsmarowanej tłuszczem blaszce, dużej i płaskiej. Temp. 170 C, piec ok. 10 min. Po wystygnięciu powlec lukrem.

LUKIER

200 g przesianego cukru pudru, 1 surowe białko, pół łyż. kwasku cytrynowego/sok z cytryny. Ucierać (można mikserem) przez 15 min. Można poszaleć z kolorami - po dodaniu kakao lukier będzie brązowy, sok z wiśni nada kolor czerwony itd.

Ciasto gruszkowo-imbirowe

Pyszne, przepis znaleźliśmy na stronie Kwestia Smaku, gdzie można znaleźć sporo dobrych przepisów opartych o składniki, o które trudno w Polsce, a łatwo tutaj. Stamtąd pochodzi też przepis na pierogi ruskie (jedyna nasza zmiana toricotta zamiast białego sera).

Turyzm - Wjazd na Supergę cz. 2

Góra, na której znajduje się Superga, porośnięta jest gęstym lasem. Utworzono tam nawet park krajobrazowy i w połowie trasy kolejki zorganizowano przystanek dla miłośników trekingu. Stromo jest niemożebnie, a w okolicy łasice i inne niedźwiedzie. Wyżej już tylko parking i kawiarenki.

Mało eksponowane zaplecze bazyliki. Mieści się tam sporej wielkości klasztor, w którym został jeden tylko zakonnik. Budynek powoli popada w ruinę i nie pomagają mu nawet turystycznie atrakcyjne grobowce Sabaudów. Natomiast powoli remontowane jest wnętrze bazyliki. W bileterni udało nam się kupić kartki wydrukowane w latach 70. Liczne są też pamiątki po piłkarzach AC Torino, których samolot rozbił się o wzgórze w 1949 roku z powodu gęstej mgły. Byli młodzi, zdolni i przystojni, tak więc Turyn do tej pory nie może się pogodzić z ich stratą.

Alpejskie widoki zza i spoza drzew.

Uroki drogi powrotnej = obolałe stopy i pojękiwania ;)

Turyzm - Wjazd na Supergę cz. 1

Relacja z naszego wjazdu na Supergę. To druga wyprawa Janisława, ale pierwsza Jula. Na początek pomarańcze w grudniu - żeby nie było, że koloryzujemy ;)

Przyjemny spacer nad brzegiem Po. Im dalej na północ, tym więcej chaszczy zamieszkałych przez dzikie ptactwo.

Wielu Włochów spędza weekendy aktywnie - parki są zatłoczone spacerowiczami i rowerzystami. Widać ktoś postanowił uświetnić miłośników 2 kółek (Janisław nadal się do nich zalicza).

Okolice Turynu nie obfitują w palmy, lecz mini dworzec zębatej kolejki należy do wyjątków. Prawie jak słoneczna Kalifornia ;) W budynku kawiarenka stylizowana na lata 20 i małe muzeum.

Takie cudo wiozło nas na górę. Tabor jest zróżnicowany kolorystycznie, ale drewniane wnętrze zawsze zachwyca. Ponieważ kąt podjazdu jest duży, siedzenia mają silne wgłębienia, coby z nich nie spadać. Wyposażenie oryginalne i działające (!) Podróż zajmuje ok. 15 min, kolejka odjeżdża o pełnej godzinie.

Turyzm - Alba pozasklepowa

Piazza Risorgimento to główny plac miasta - stoją przy nim katedra i 3 z 13 wież. Odchodzi z niego wiele przeuroczych uliczek, w których z przyjemnością pobłądziliśmy. Mieszkańcy miasta zaskoczyli nas swoją serdecznością i gotowością do pomocy. I nikt się brzydko nie śmiał, kiedy robiłam błędy po włosku (mieszkańcy Turynu się zupełnie nie krępują). Atmosfera miasteczka jest bardzo zrelaksowana, chciałabym tam kiedyś wrócić latem, bo w okolicy jest do obejrzenia kilka zamków znanych z produkcji wina.

Casa Fontana, na której zachował się średniowieczny ornament z terakoty. Przedstawia świętujących tancerzy i muzyków.

Gdzieniegdzie "sztuka" siedzi i myśli nad sensem istnienia.

Pierwszy i jedyny bałwan tej zimy. Za to rozczuliło nas ostatnio, ze włoskie dzieci też grają w papier i nożyce.