Zdjęcia z oprowadzania po Turynie. Dotarliśmy wreszcie do wnętrza Palazzo Reale, ale jak na złość zabronili nam fotografować. Piazza Castello zawalona była mundurowymi wszelkiej maści z powodu defilady i pokazu sprzętu wojskowego, więc do środka się prawie przedzieraliśmy. Tam niespodzianka: studenci unito wchodzą za darmo, politechnika płaci :P Czekaliśmy trochę w kolejce, więc nasz szanowny gość zabrał nas na ekspresowe espresso do królewskiej kawiarenki. Bileteria przewodnikowo skromna, za to z dużą szafą pełną miśnieńskiej porcelany w stylu ornitologicznym (rozpoznałam sikorki i skowronki, wróbli nie było).
Dziedziniec wygląda bardzo skromnie i jest nieco zaniedbany. Na obowiązkową turę z przewodnikiem musieliśmy czekać jakieś 2 h, ale było warto. Klatka schodowa przypomina tę w Pemberley ("Pride and Prejudice" 2005) - ornamenty są wysmakowane, a kolory żywe (renowacja czyni cuda). Motywy mitologiczne, historia don Kichota, żywoty świętych. Potem jest tylko lepiej. Meble w większości oryginalne, XVI-XIX wiek, wspaniałe geometryczne posadzki, widok na królewski ogród, który obecnie jest częściowo zamknięty dla zwiedzających. Reszta to typowy włoski kiczyk w najróżniejszych stylizacjach i z przeróżnych epok - od ociekającego złotem baroku do ociekającego złotem art deco (nie sądziłam, że to możliwe ;). Zgodziliśmy się, że tylko jeden pokój (z 30) urządzony był gustownie, ale pewnie się czepiamy. Jedna z komnat przeznaczona była na spotkania księżnej z literatami, profesorami uniwersytetu i innymi inteligentami, których zabawiała grą na pianinie oraz konwersacją na nowatorsko owalnej kanapie. Całość wystroju w kwiaty koloru indygo - musiały działać stymulująco..
Następnie przeszliśmy do otwartej części Giardini Reali, gdzie czekał na nas kot w pustym basenie. Rasa arystokratyczna - nie chciał wylizywać pyszczka publicznie, więc schował się za rogiem. Nie nalegaliśmy.
Były też inne koty, ponieważ jakiś dobry człowiek poustawiał dla nich budki w krzakach i je dokarmia. Pogoda jak na listopad wyborna, stale w okolicach 15-20 stopni. Wiele osób opala się na parkowych ławeczkach, więc i my postanowiliśmy przycupnąć. Zdjęcie Grzesiowe (na tych, które robimy sobie sami, nie wyglądamy tak dobrze).
Zahaczyliśmy też o kościół Gran Madre di Dio, który znajduje się za mostem przy Piazza Vittorio Veneto. Wnętrze neoklasycystyczne, świątynia wygląda godnie, ale przez długi czas cieszyła się złą sławą. W okolicznych kanałach zbierali się sekciarze, którzy jakoby negatywnie wpłynęli na świętość tego miejsca. Drzwi były niestety zamknięte, ale za to odbyła się sesja zdjęciowa na schodach. Poniżej również widok na most w stronę Piazza Veneto. Usłyszałam ostatnio na zajęciach, iż zbudował go Napoleon w czasie podboju Piemontu, wmurowując w niego przy okazji swoją monetę (?). Gdy region został odbity, Vittorio Emmanuele poczuł się tym faktem osobiście urażony i był o krok od zburzenia mostu. Na szczęście względy finansowe zwyciężyły.
2 komentarze:
Julciu,na tym jedynym zdjęciu, na którym się pojawiacie, w ogóle Was nie widać, bo wtapiacie się w okoliczną przyrodę... :P Niedługo zapomnę, jak wyglądacie...
To miło bardzo, że zwiedzacie. Chciałabym zobaczyć tę klatkę schodową jak z P&P. ;)
Droga Malwino!
Dobrze że sesja zdjęciowa wielce gościnnych JulJanów nie odbyła się nad Padem, gdzie bulwary (wł. lungo Po ;) ) obsadzone są drzewami z jakimś ciekawym zamysłem - jest jeszcze bardziej jesiennie kolorowo i zupełnie by się nasi bohaterowie w tych kolorach ukryli ;D
Z Wrocławia pozdrawiam!
--
GregorioW
Prześlij komentarz