środa, 29 października 2008

Rowerem

Zawsze miałem w sobie żyłkę nonkonformisty i zaliczałem się do ludzi trudnych do zaszufladkowania. Wybór środka transportu po Turynie potwierdza regułę.

Dzisiejszą opowieść należy osadzić w kontekście przestrzennym. Z Pensione Domus muszę codziennie dojeżdżać na politecnico, a odległość wg metryki taksówkowej wynosi około 4km. Sklepy i inne urzędy są przeważnie na miejscu, więc większość moich podróży odbywa się po tej trasie.

Tramwaje, autobusy, metro i winda na czubek Mole Antonelliana są obsługiwane przez firmę GTT Torino. Najtańszą taryfą jest bilet miesięczny kosztujący 18€. Tu jednak czai się pułapka, bo nie jest tak wygodny jak krakowskie bądź wrocławskie bilety. Kupiony przed dwudziestym ósmym dniem danego miesiąca jest ważny do jego końca, zaś kupiony później - do końca następnego. W razie nagłej potrzeby można zakupić bilet jednorazowy, siedemdziesięciominutowy w cenie 1€. Jego szata graficzna wskazuje na to, że można go skasować z dwóch stron. Nikt nie był mi jednak w stanie powiedzieć, czemu miałoby służyć ponowne jego skasowanie.

Realistycznie patrząc, przez pięć i pół miesiąca tutaj, zapłaciłbym 6·18€=108€ w wersji z transportem publicznym . Wyposażony w taką wiedzę, po ok. tygodniu poznawania Turynu na nogach postanowiłem zaopatrzyć się we własny środek lokomocji.

W soboty wokól Porta Palazzo (Piazza della Republica) można spotkać setki prywaciarzy handlujących tym, co im zbywa. Widziałem tam komputery z lat '80, radia z '70, sterty ładowarek do dawno nieprodukowanych komórek, meble najróżniejszej maści, stare sprzęty kuchenne itd. Po godzinie przeciskania się przez ciasne zaułki z ręką na portfelu, w końcu wypatrzyłem mój wymarzony model. Musiał być na tyle sprawny, żeby pojeździł chwilę, zanim się rozsypie i jednocześnie tak tani, żeby się opłacało go zajeździć. Po burzliwych targach zszedłem z 28€ do 27€. Dojechałem nim nawet do Pensione Domus. Od razu zaopatrzyłem się w zapięcie. Nauczony krajowym doświadczeniem, zamiast szajsowego jednoczęściowca wziąłem półtora metra łańcucha i kłódkę. Razem 8€.

Po dwóch tygodniach miałem kraksę z autem. Nic groźnego: pani skręcała na skrzyżowaniu w prawo bez sygnalizacji. Skąd mogłem wiedzieć. Wypuściła z samochodu dwie dziewczynki i dalej do targów o cenę mojego życia. Mądrzejszym wyborem od wzywania policji było wzięcie co dają. Dotargałem rower do siebie, kupiłem klucz nastawny, żeby powalczyć z zósemkowanym kołem oraz gelato na pociechę. Razem 1,2€ do przodu.

Odtąd rower był w lepszym stanie niż na początku.

Po tym niefortunnym wypadku załatałem cztery gumy. Na szczęście wszystkie zdarzały się dość blisko Pensione lub w domu. Narzędzia kosztowały tyle, co sam rower.

Właśnie nadchodzą pierwsze chłodne, słotne dni. Wierzę, mimo wszystko, że godzina "0" jest dość odległa i rower się jeszcze przysłuży.

Dziś jest 29. września. Kupując kolejny bilet miesięczny kląłbym na korki, cudowną niepewność rozkładu i podejrzanie sztuczne tłumy. Zamiast tego, w tej samej cenie, mam tężyznę fizyczną, najszybszy z możliwych dojazdów do szkoły i regularne ćwiczenia manualne.

Parę słów dla ciekawskich. Rower w latach swojej świetności, a podejrzewam, że było to sporo ponad 10 lat temu, miał imitować solidne, angielskie rowery, takie jak ten lub ten. Łączą je m.in. rzadkie wymiary opon: 26x1 3/8.

A to ja, podczas ostatniej z napraw:

środa, 22 października 2008

Nuda i nic

Ostatnio nic nowego się nie dzieje. Janisław nadal tkwi w swej politechnicznej idylli, a ja nadal się wściekam na uniwersytecki rozgardiasz (o potęgo eufemizmu!). W związku z tym zamieszczę naszą kolekcję sztuki ulicznej, przy czym komentarze i podpisy autorskie nie będą wysokich lotów. W mieście nadal trwają manifestacje, choć skończyły się już pokojowe marsze młodzieży szkolnej, a zaczęły waleczne pohukiwania studentów. Jak się dowiedziałam, obecny rząd jest o krok od wprowadzenia reformy, która zakłada, że szkolnictwo wyższe będzie w całości sprywatyzowane, co oznacza zaporowe dla większości czesne. Już i tak studia są drogie (książki, ksero, mieszkanie), nawet dla Włochów. Są wyjątkowo wrażliwi na komunistyczną retorykę, przez co postrzegają ustawę jako zamach na równość społeczną i faworyzowanie "dzieci elity finansowej". Co rusz przepadają nam jakieś zajęcia, bo demonstranci w fartuszkach do paintballa i hasłami na plecach blokują wejście do Palazzo Nuova (główny budynek wydziału filologicznego, wygląda jak sen pijanego dróżnika). W piątek szykują hiperdemonstrację (do tej pory strajkowały kolejne wydziały, tym razem mają wszystkie na raz), z czym wykładowcy poradzili sobie wybornie - zajęcia organizują w parkach miejskich :P Protestom towarzyszą różnego rodzaju koncerty, happeningi, debaty - czekamy tylko na palenie kukieł. Studentom nie można odmówić zaangażowania (mierzone w decybelach), oraz wyjątkowo zorganizowania, jako że wszystko wygląda bardzo profesjonalnie, a slogany docierają z różnych źródeł. Do nich zaliczyć należy graffiti, różnej jakości, ale zawsze upolitycznione. Poniżej przykłady. Japonkę mijamy codziennie w drodze do mensy (stołówki studenckiej). Inne napisy nawołują do bojkotu wyborów, uwolnienia więźniów politycznych, są znakiem solidarności z mniejszościami. Nawet kapucyn w niedzielę pyta z ambony: "Czy wystarczająco kochacie Murzynów z Porta Palazzo? (przekąs)". Znaki drogowe są tu liczne i zatłoczone, mimo że mało kto przestrzega przepisów. Tylko czasami nam to przeszkadza, staramy się asymilować.

sobota, 18 października 2008

Cukier

Jakiś czas temu wybraliśmy się na spore zakupy do centro comerciale i kupiliśmy wiele smaczności. Wśród produktów taniej marki sklepowej znaleźliśmy cukier, który służy nam podczas porannej kawy za lekturę.

Proszę popatrzeć:

Pozwolę sobię zamieścić poniżej własne tłumaczenia wierszy jakie zostały opublikowane na opakowaniu.

"Kiedy cukier..."

Cristina

Cukier będzie uznany bezużytecznym.
Gdy anioły zstąpią z nieba
I ustanie huk armat.
Przywrócą światu pokój.

"Błękit"

Maria

Chciałabym rozłożyć ramiona i latać.
latać... tam gdzie niebo,
gdzie zmysły się gubią,
giną w bezkresie.
Latać...
tam gdzie powietrze jest prawdziwe...
gdzie delikatność ogromu
dorównuje słodyczą cukrowi.

Jak każdy tłumacz przeżywam dylemat - piękno, czy wierność przekładowi.

wtorek, 14 października 2008

Rzecz o kontrolowaniu budżetu i komizm sytuacyjny.

Będąc na wymianie w kraju kapitalistycznym musimy pamiętać, by plusy nie przysłoniły nam minusów. Jednym z nich, nad którym już nieraz się rozwodziłem, są ceny. Dobrej rady ktoś udzielił: "nie przeliczaj wszystkiego na złotówki". Rada to słuszna, bo za każdym razem, gdy przeliczam rachunek po skończonych zakupach, chwytam się za głowę. Już mam rozrywać szaty, gdy przypominam sobie, że mam nici tylko dwóch kolorów, a nowe ciuchy można dostać tylko w metroseksualnych krojach. Dlatego, za radą Jul, postanowiłem od pierwszego dnia notować wydatki. Odświeżyłem sobie Excela. Nie pamiętałem już, że jest aż tak intuicyjny. Posługując się nabytą wiedzą mogę ekstrapolować tempo wydatków i przewidzieć, czy mogę sobie pozwolić np. na ośmiorniczki albo wyjście do muzeum. Na razie na zbytkach tego typu oszczędzam, bo początkowo było sporo wydatków i nie zdążyło się jeszcze uśrednić. Ubocznym skutkiem tych obliczeń są śmieszne wykresy. Oto jeden z nich, wykonany 5 dni temu:

Jak widać, rozrywam się po kosztach.

A oto rozmowa, którą odbyliśmy pewnego słonecznego dnia. (Jul uważa że to irrelewantne, bo miało to miejsce na schodach. (Ja jednak bardziej pamiętam pogodę tamtego dnia.))

- Mam ochotę na dwa litry kawy. - powiedziała zapracowana Jul.
- Taką z 8 łyżeczek i z 4 łyżeczkami cukru? - sfrapował się Jan.
- Właśnie taką! - odparła.
- Umrzesz od tego! - zmartwił się Jan.
- Wtedy pójdę do Coffee Heaven.

niedziela, 12 października 2008

Turyzm - Piazza Castello

Malw poinformowała nas niedawno z wyżyn swojego profesjonalizmu (dziękujemy :), że Turyn jest perełką włoskiego baroku. Dwór sabaudzki (Savoy) nie szczędził funduszy na projekty takich architektów jak Guarino Guarini czy Filippo Juvarra (nasz przewodnik określa jego styl jako "elegancki"). W naszych wycieczkach nie wyszliśmy jeszcze poza centrum miasta, ale wąskość ulic nie odbiera uroku fasadom budynków (poza budynkiem głównym uniwersytetu, którego fasady nie sposób sfotografować :P). Sporo przestrzeni jest za to na licznych placach. Dziś Piazza Castello.  Pałac królewski został zbudowany na życzenie Carlo Emanuele I (II poł. XVI w.) w ramach planu modernizacji całego śródmieścia. Potem był wielokrotnie przebudowywany - dodano m. in. bibliotekę, letnie i zimowe apartamenty. Do 1865 roku był oficjalną siedzibą dworu sabaudzkiego. W środku mieści się kaplica poświęcona całunowi turyńskiemu, jednak ani go tam nie ma, ani nie będzie pokazany publicznie przed rokiem 2010. Plac przed pałacem (Piazza Castello), oblewany przez 4 (?) fontanny, łączy się z najważniejszymi ulicami miasta - Via Roma i Via Po. Ciągle nie wiemy, kim są panowie (pan i pani?) na koniach. Nie byliśmy jeszcze w środku, ale to pozycja obowiązkowa, gdyż udostępnionych jest około 30 sal z eksponatami i kilka przepięknych ogrodów założonych w 1697 roku. Giardini Reali otoczone są przez mury dawnego bastionu (widoczne na zdjęciu z balkonikiem Bellulii), tak więc leżą jakieś 5 m powyżej publicznych parków mieszczących się koło pałacu (okolica jest bardzo zielona). Prawie jak wiszące ogrody Semiramidy ;) Projektantem był Andre Le Notre, autor ogrodów w Wersalu. Jak tylko znajdziemy wejście (już raz nam się nie udało ;) to zamieścimy zdjęcia fontann z nimfami i trytonami oraz innych półnagich figur. Na zachętę pan atlant (?), który eksponuje pachy przy bramie do jakiejś rezydencji. Prostopadle do Palazzo Reale, po prawej stronie, znajduje się Palazzo Madama (Włosi mają tendencję do gromadzenia dobroci blisko siebie). Madama stoi na miejscu rzymskich wrót Porta Pretoria, budynek w XVII wieku został rozbudowany na potrzeby żeńskich członkiń rodziny królewskiej, m. in. Marii Krystyny Francuskiej, w stylu manierystycznym. Barokowa fasada jest dziełem Juvarrego. W środku był kiedyś dziedziniec z ogrodem, ale któryś z kolejnych architektów zrobił z niego zabudowaną klatkę schodową o_O Palazzo służyło jako senat za czasów walk o niepodległość, obecnie mieści Muzeum Sztuki Starożytej (ze słynnymi Messiną i godzinkami van Eycka). Niespodzianką zaś była obecność monumentu lenino-podobnego przed wejściem. Okazało się, że to jeden z bojowników o niepodległość (dużo ich tutaj). Po tym epizodzie nie zdziwiło nas w ogóle podobieństwo pomnika Garibaldiego (nad rzeką Po) do Stalina (te wąsiska..). Na koniec 2 detale. Budynek po lewej stronie Palazzo Reale ma na szczycie ciekawe zegary. Jeden z kolejnych ma zaś rząd uroczych lamp ulicznych przyczepiony do fasady. Zjawisko tu dość częste, ale nie mogę pozbyć się myśli, że pałąki kończą się za szybko ;)

piątek, 10 października 2008

Turyzm - Superga

W ubiegłą sobotę wybrałem się z chłopakami z roku na wycieczkę do Supergi. Jest to wzgórze górujące nad Turynem, widoczne z większości miejsc w mieście. Ze szczytu majaczą zarysy wspaniałego kościoła. Tutaj zarysowuje się znacząca różnica pomiędzy kulturami polską i włoską (miałem napisać wolską...). W Polsce na górze możnaby oczekiwać co najmniej Kamedułów. We Włoszech odnajdujemy kościół ufundowany przez znaną nam dobrze dynastię Sabaudzką. Szczęśliwi i przyjemnie zmęczeni nabieramy sił na kolejne tygodnie ćwierćmestru.

Oto garść lepszych i gorszych zdjęć jakie powstały: Galeria

wtorek, 7 października 2008

Pensione Domus

W dzisiejszym odcinku czas przedstawić nasze warunki mieszkaniowe. Osiedliśmy w 2-osobowym pokoju z oknami od strony południowej, czyli wychodzącymi na Via Verdi. Z tego powodu jest u nas bardzo jasno praktycznie przez cały dzień. Przestrzeń życiowa składa się ze stołu do pracy, 2 krzeseł, 2 dużych szaf, komody na dobrocie... ...2 mniejszych szafek... ...umywalki, wielkiego łóżka i 4 m do sufitu. Dominują biel i ciemna zieleń. Przychylność signiory Anny przejawiła się w postaci kapy na zimę podbitej misiem (na zdjęciach jej jeszcze nie było). Mamy blisko do kuchni i łazienki, a w tej części pensione jest cicho i przytulnie.
Ze współmieszkańcami świetnie się dogadujemy. Zwłaszcza Turcy są ogromnie ciekawi Polski, uczymi ich nawet podstawowych zwrotów ;) Nasze faworki to Mehmet i Ece [edzie]. On znany jest głównie z fenomenu o nazwie Mehmet Bubble, kiedy to niby mówi po angielsku, ale bardziej do siebie i o rzeczach, które nikomu się z niczym nie kojarzą ;) Jest pół Grekiem, jego rodzina pochodzi z Salonik, co okazuje się być częstą kombinacją na tamtych terenach (mnóstwo przymusowych przesiedleń w imperium otomańskim i potem). Zaraz na początku wybaczył nam zwycięstwo pod Wiedniem :P i podzielił się pasją do heavy metalu. Studiuje w Izmirze, czyli dawnej Smyrnie, który nazywa jednym z najpiękniejszych tureckich miast. Ece, typowa bliskowschodnia piękność, przyszła pani architekt, cierpliwie odpowiada na moje pytania o życie w Turcji, m. in. o anatolijskie specyfiki upiększające ;) Oboje są niezwykle otwarci, weseli i dobrze wykształceni - zupełne przeciwieństwo tureckich smutasów na wymianach w Polsce. Kuchnię chińską reprezentują... Szkoci - Steve i Andy. Ich rodziny mieszkają w UK od kilku pokoleń, ale gotują tradycyjnie, tj. ponad 3 h i zdrowo. A nad zamieszaniem rodem z wieży Babel panuje signiora Anna, która potrafi Katalończykowi udowodnić, że źle robi paellę ;) Ale Albert nie bierze tego do siebie, bo jego specjalnością są sery. Spróbowaliśmy za jego pośrednictwem wielu pleśniowych, ale trafiły wyłącznie w gust Janisława. Ja postanowiłam zainteresować się bliżej tylko gatunkiem formaggio di birra, bo miał ciekawy, lekko słonawy smak. Dobrze nam tutaj będzie, zwłaszcza w zimowe wieczory, które piecuchy uwielbiają spędzać w kuchni.

sobota, 4 października 2008

Turyzm - kurioza

Zdjęcia, które jakoś nie pasują do żadnej dłuższej opowieści.

1. Kościół Gran Madre di Dio na placu tego samego imienia, który na zdjęciach Janisława był zawsze w oddaleniu :P Znajduje się za rzeką Po (pol. Pad) na wysokości największego turyńskiego miejsca imprez masowych i demonstacji - Piazza Vittorio Veneto - zamykającego Via Po. 

2. Widok z drugiej strony Mole. Na razie tylko obchodzimy, gdyż oswajam się z myślą o wycieczce na samą górę. Swojego czasu była to najwyższa wieża w Europie. Otaczają ją supernowoczesne budynki (m. in. radio RAI) i slumsowate balkoniki - prawdziwy misz-masz architektoniczny. Poza tym to podwójne świątynkowate coś jest paskudne.

3. Gdy przyjmie się odpowiednią perspektywę i zastosuje wiedzę wyniesioną z lekcji geometrii, nawet Mole nie wydaje się tak ogromna ;)

4. Podczas spacerów z Janisławem zwykle zahaczamy o jakiś park. Ten jest tuż obok królewskiego - ściany kamienicy łączą się z kilkumetrowym murem okalającym pańskie włości. Szukając wejścia obeszliśmy całe Giardino Reale, ale na próżno. Za to znaleźliśmy Lenina (o tym później). Balkonik wydał mi się uroczy i bardziej juliowy niż te wszystkie ulice, apteki, skwery, sklepy i makarony Santa Giulia.

Notka do żalenia się

Jak w tytule. Zacznijmy od tego, że na wydziale nikt nie wiedział, że przyjeżdżam. Na szczęście wiedziały Panie z tutejszego Biura Współpracy Międzynarodowej, choć pomyliły w dokumentach okres mojego pobytu, przez co nie mam do tej pory karnetu na obiady, karnetu na aerobik, karnetu na przejazdy, karty bibliotecznej oraz nie ma mnie na liście studentów. Ponieważ kwestię swojej pomyłki muszą odpowiednio rozważyć, mam czekać na maila wzywającego po odbiór tych świstków ("soon, soon" - jakieś 2 tygodnie w ichnim pojęciu czasu). Na 6 kursów studi americani 2 są internetowe (tak, wykładowcy mówią przez kamerki), a 4 na miejscu. Zajęcia trwają przez 10 tygodni (na pierwsze już coś było zadane) równo po 2h 15 min o_O, często bez przerw, bo połowa studentów z nich nie wraca :P Na moim kierunku byłoby to dość niefortunne, gdyż liczy sobie 9 osób, a wśród nich: 1 "mężczyzna", 1 kobieta po 60 roku życia, 1 po 50 (ostry niebieski makijaż i srebrne trampki), 1 Greczynka, 1 Włoszka czytająca Halinę Poświatowską po angielsku (jakby nie było nic lepszego..), 1 Włoszka o imieniu Fiorenze (chyba że przekręciłam), 1 jaskraworuda Włoszka, 1 Włoszka chodząca w gumowcach i 1 Włoszka pijąca w ciągu dnia 6 filiżanek espresso (myślałam, że to może zabić). Janisław właśnie mówi, że są bezkofeinowe, ale mu nie wierzę. Moje towarzystwo studenckie stwierdziło, że są jak jedna wielka rodzina i chętnie się mną zaopiekują. Jestem im za to bardzo wdzięczna, gdyż poinformowali mnie dziś o bibliotece, która znajduje się na Via Giulia di Barolo 3 (tak, mieszkamy pod nr 5). W sumie najwięcej zawdzięczam Pani Prof z Turcji (petite i blondynka, piękny amerykański akcent), która wypytała mnie o wszystko, załatwiła spotkanie w tym samym czasie z koordynatorem i szychą wydziału, co bym nie musiała 2x mówić tego samego, oraz pocieszyła dobrym słowem i jeszcze lepszym mailem. Okazuje się, że mogą tu istnieć studia mgr z literatury brytyjskiej, ale nikt nie wie, jak wygląda ich struktura, ani kto tam wykłada o_O Cóż, wszystkiego się dowiem w środę. Z Turkami mamy tu zdecydowanie najbardziej przyjacielskie stosunki, ale to materiał na osobną notkę.

Janisław stanął dziś na wysokości zadania i aby mi poprawić humor po biurokratycznych niesnaskach zaserwował na kolację makaron z owocami morza. Okazało się, że to najsmaczniejsze i najbardziej ekonomiczne jedzenie tutaj. Natomiast ja dla własnej przyjemności skompilowałam pana relaksującego się na pięknie wyremontowanym dziedzińcu po drugiej stronie Via Po. Pogoda nam sprzyja, od kilku dni słońce.

środa, 1 października 2008

Turyzm - Monte dei Cappuccini

Turyzm, czyli turyńska turystyka. Dziś o naszej niedzielnej wycieczce na Monte dei Cappuccini. Nie mieliśmy zbyt daleko, bo to pierwsze wzgórze na wschód za rzeką Po. Wspaniałe widoki z góry (znowu Mole..) wynagrodziły nam trud wspinaczki i przedzierania się przez tłumy na trasie zjazdu mydelniczek byka ze skrzydełkami (co by nie było kryptoreklamy). Z powodu zamiłowania Włochów do negliżu i cross-dressingu (męska ekipa Pameli Anderson, męskie pielęgniarki w szpilkach), zdjęć nie zamieścimy. Poziom hałasu (klekotki, klaksony, pohukiwania) przyczynił się do znalezienia przez nas alternatywnej drogi przez uroczy park. Kilka obserwacji: ludzie tutaj ubierają się przeważnie na czarno/szaro/brązowo, przez co obcokrajowcy są widoczni z daleka. My, czyli Jan ze swoją zielenią i fioletem oraz Jul w oranżach i czerwieniach, wzbudzamy niejaką sensację ;) Poza tym jemy skandalicznie obfite śniadania (la colazione), a nie tylko popijamy kawą powietrze. Zdarza nam się również kłaść spać tuż po 22, co jest porą tutejszej kolacji (la cena). Ale wracając do spaceru - wybrzeże Po obfituje w dość obskurne studenckie knajpki tematyczne. Po ich wyminięciu wchodzi się na uroczy bulwar, na który prawie wlewa się woda. Panowie rybacy mają co robić, a biedne ryby trzepoczą w foliowych woreczkach. Po drugiej stronie rzeki zachowano dzicz - kaczki mają swoje szuwary, a ludzie tylko wąską ścieżynę do joggingu. Wszystkie turyńskie mosty są obłożone kwiatami, przez co można się wwąchiwać przy przechodzeniu. Na Monte jest park i mini-miasteczko, z wąskimi krętymi uliczkami i małymi domkami (centrum miasta przedkłada monumentalizm nad intymność). Kościół góry Cappuccini, zbudowany na planie krzyża greckiego, pochodzi z końca XVI wieku. Niedawno zafundowano mu generalny remont i wygląda nieskazitelnie. Janisław uczestniczył w tamtejszej mszy tydzień wcześniej i było pustawo, razem też nie doświadczyliśmy tłumów. Za to odkryliśmy, że turyńczycy (?) są dumni z rodowodu swego miasta. Przez większość publicznych utensyliów Castra Taurinorum przewija się motyw byka (patrona, Jana Chrzciciela, jakoś nie widać). Byk w pozycji heraldycznej (tańczy? atakuje?) lub pyskowej jest na każdej piciawce (ogłaszam konkurs na lepsze określenie miejskiego syfonu :P), latarni i większej płycie chodnikowej. Dowód na zdjęciu i od razu się zastrzegam, że to nie my namalowaliśmy serduszko.