Zawsze miałem w sobie żyłkę nonkonformisty i zaliczałem się do ludzi trudnych do zaszufladkowania. Wybór środka transportu po Turynie potwierdza regułę.
Dzisiejszą opowieść należy osadzić w kontekście przestrzennym. Z Pensione Domus muszę codziennie dojeżdżać na politecnico, a odległość wg metryki taksówkowej wynosi około 4km. Sklepy i inne urzędy są przeważnie na miejscu, więc większość moich podróży odbywa się po tej trasie.
Tramwaje, autobusy, metro i winda na czubek Mole Antonelliana są obsługiwane przez firmę GTT Torino. Najtańszą taryfą jest bilet miesięczny kosztujący 18€. Tu jednak czai się pułapka, bo nie jest tak wygodny jak krakowskie bądź wrocławskie bilety. Kupiony przed dwudziestym ósmym dniem danego miesiąca jest ważny do jego końca, zaś kupiony później - do końca następnego. W razie nagłej potrzeby można zakupić bilet jednorazowy, siedemdziesięciominutowy w cenie 1€. Jego szata graficzna wskazuje na to, że można go skasować z dwóch stron. Nikt nie był mi jednak w stanie powiedzieć, czemu miałoby służyć ponowne jego skasowanie.
Realistycznie patrząc, przez pięć i pół miesiąca tutaj, zapłaciłbym 6·18€=108€ w wersji z transportem publicznym . Wyposażony w taką wiedzę, po ok. tygodniu poznawania Turynu na nogach postanowiłem zaopatrzyć się we własny środek lokomocji.
W soboty wokól Porta Palazzo (Piazza della Republica) można spotkać setki prywaciarzy handlujących tym, co im zbywa. Widziałem tam komputery z lat '80, radia z '70, sterty ładowarek do dawno nieprodukowanych komórek, meble najróżniejszej maści, stare sprzęty kuchenne itd. Po godzinie przeciskania się przez ciasne zaułki z ręką na portfelu, w końcu wypatrzyłem mój wymarzony model. Musiał być na tyle sprawny, żeby pojeździł chwilę, zanim się rozsypie i jednocześnie tak tani, żeby się opłacało go zajeździć. Po burzliwych targach zszedłem z 28€ do 27€. Dojechałem nim nawet do Pensione Domus. Od razu zaopatrzyłem się w zapięcie. Nauczony krajowym doświadczeniem, zamiast szajsowego jednoczęściowca wziąłem półtora metra łańcucha i kłódkę. Razem 8€.
Po dwóch tygodniach miałem kraksę z autem. Nic groźnego: pani skręcała na skrzyżowaniu w prawo bez sygnalizacji. Skąd mogłem wiedzieć. Wypuściła z samochodu dwie dziewczynki i dalej do targów o cenę mojego życia. Mądrzejszym wyborem od wzywania policji było wzięcie co dają. Dotargałem rower do siebie, kupiłem klucz nastawny, żeby powalczyć z zósemkowanym kołem oraz gelato na pociechę. Razem 1,2€ do przodu.
Odtąd rower był w lepszym stanie niż na początku.
Po tym niefortunnym wypadku załatałem cztery gumy. Na szczęście wszystkie zdarzały się dość blisko Pensione lub w domu. Narzędzia kosztowały tyle, co sam rower.
Właśnie nadchodzą pierwsze chłodne, słotne dni. Wierzę, mimo wszystko, że godzina "0" jest dość odległa i rower się jeszcze przysłuży.
Dziś jest 29. września. Kupując kolejny bilet miesięczny kląłbym na korki, cudowną niepewność rozkładu i podejrzanie sztuczne tłumy. Zamiast tego, w tej samej cenie, mam tężyznę fizyczną, najszybszy z możliwych dojazdów do szkoły i regularne ćwiczenia manualne.
Parę słów dla ciekawskich. Rower w latach swojej świetności, a podejrzewam, że było to sporo ponad 10 lat temu, miał imitować solidne, angielskie rowery, takie jak ten lub ten. Łączą je m.in. rzadkie wymiary opon: 26x1 3/8.
A to ja, podczas ostatniej z napraw: